Czy to już otwarta wojna?

Zastępcza wojna w Syrii może zamienić się w wojnę otwartą. Kilkadziesiąt godzin temu zmieniły się zasady gry. Tak jakby dotychczasowa układanka była jeszcze za mało skomplikowana.

W nocy ze środy na czwartek w kierunku okupowanych przez Izrael Wzgórz Golan irańskie jednostki Al-Kuds znajdujące się na południu Syrii odpaliły 20 rakiet. Izrael w odpowiedzi zaatakował „prawie całą” irańską infrastrukturę w Syrii. Było to pierwsze bezpośrednie starcie tych sił od wielu lat. Co ono właściwie oznacza?

Wszystkie dotychczasowe ataki izraelskie na irańskie bazy w Syrii czy konwoje z bronią dla Hezbollahu nie miały charakteru bezpośredniej konfrontacji. Dziś po północy to się zmieniło (choć Iran zdążył zaprzeczyć, jakoby to on stał za atakiem).

Do starcia doszło niespełna 48 godzin po ogłoszeniu przez Donalda Trumpa decyzji o jednostronnym wycofaniu się USA z umowy atomowej z Iranem (prezydent powoływał się na informacje izraelskiego Mossadu, jakoby Iran nie zaprzestał prac nad produkcją bomby atomowej). I kilka godzin po wizycie Benjamina Netanjahu w Moskwie, gdzie – jak twierdzi – uzyskał zapewnienie, że Rosja nie będzie blokować izraelskich operacji na terenie Syrii. Doszło do tego kilka dni po ogłoszeniu mobilizacji na Wzgórzach Golan przez Izrael, otwarciu schronów i ściągnięciu rezerwistów – widać, że Izrael był przygotowany (według izraelskiej armii wszystkie odpalone z terytorium Syrii rakiety albo nie doleciały do celu, albo zostały przechwycone przez Żelazną Kopułę). Ale to ostatnie też miało być konsekwencją podejrzanych ruchów, jakie zaobserwowała izraelska armia tuż przed ogłoszeniem decyzji przez Trumpa.

Słowem, to właśnie amerykańska deklaracja uruchomiła szereg ruchów po obu stronach granicy, a nawet dalej (Arabia Saudyjska już zdążyła zagrozić, że jeśli Iran będzie miał swoją broń atomową, to i ona musi mieć swoją), zmieniając zasadniczo dotychczasowe reguły prowadzonej w Syrii wojny zastępczej. Dziś groźba bezpośredniego konfliktu staje się realna bardziej niż kiedykolwiek. Ale nie jest przesądzona.

Przed możliwością wojny na Bliskim Wschodzie w weekend na łamach „Der Spiegel” ostrzegał Emmanuel Macron, wskazując, że wycofanie się z umowy z Iranem będzie otwarciem puszki Pandory. Widać, że pokrywa została uniesiona, nawet jeśli Izrael traktuje wymianę ognia jako ostrzeżenie i zapewnia, że na eskalację nie ma ochoty. Ale odpuścić Iranowi też nie zamierza. Jasno deklaruje, że nie chce, by państwo ajatollahów wykorzystywało terytorium Syrii do ataków na jego Izrael, i zapewnia, że na każdą „prowokację” odpowie siłą i jest gotowy na każdy scenariusz (Liberman: „Jeśli u nas spadnie deszcz, u nich będzie powódź”).

Nawet jeśli to incydent, to groźba, że zdarzy się coś większego, jest całkiem realna (Iran nie zamierza przecież wycofywać się z Syrii, przeciwnie, chce umacniać tu swoje wpływy).

Słychać głosy, że wycofując się z dealu, Trump dał Izraelowi światło na potyczkę z Iranem, co może być częścią szerszego planu. A to mogłoby oznaczać, że na jednym incydencie się nie zakończy. I byłaby to naprawdę zła wiadomość. Dla wszystkich.