Noga, Karpa: Czy ekonomia szkodzi środowisku

Krytyczna ocena nauk ekonomicznych w kontekście zagrożenia klimatycznego nie może prowadzić do odrzucenia PKB, pieniądza, zysku czy konkurencji jako mechanizmu działania rynku.

Publikacja: 04.11.2021 21:00

Noga, Karpa: Czy ekonomia szkodzi środowisku

Foto: Adobe Stock

Powoli przyzwyczajamy się do alarmistycznych prognoz potencjalnych negatywnych skutków zmian klimatycznych. I choć pomysłów na ograniczenie tudzież spowolnienie klimatycznego fatum nie brakuje – głównie w formie szumnych deklaracji i politycznych aktów strzelistych – to poszukiwanie efektywnych rozwiązań wynikających z teorii ekonomii wciąż trwa. A przecież powinno być zgoła inaczej, zważywszy na ewolucję, jaką przeszła myśl ekonomiczna w podejściu do natury i właściwych jej zasobów.

Warto zatem prześledzić barwną historię ekonomii i zastanowić się, jak przekuć ten bogaty dorobek na pożyteczne działania, pomagające opanować i złagodzić skutki klimatycznego kryzysu.

Nieograniczone zasoby naturalne...

Zacznijmy od tego, że ojcowie nowożytnej ekonomii nie przywiązywali zbytniej uwagi do środowiska naturalnego, czemu raczej dziwić się nie należy, skoro oświeceniowe idee gloryfikowały radykalny podział pomiędzy człowiekiem „a naturą i jej owocami", a leitmotivem epoki stało się ujarzmienie sił natury. W imię postępu oczywiście. O potrzebie walki człowieka z naturą najdobitniej świadczy ten oto mało subtelny cytat z Francisa Bacona: „Natura jest prostytutką; musimy ją ujarzmić, przeniknąć jej sekrety i zakuć w kajdanki, aby zaspokoić nasze pragnienia".

Arogancka ignorancja kwestii środowiskowych oraz granic ekosystemu w gospodarce osiągnęła swoje apogeum w pracach Jeana-Baptiste Saya, który w Wykładzie Ekonomii Politycznej stwierdza: „Zasoby naturalne są niewyczerpane, inaczej nie moglibyśmy ich pozyskać za darmo. Ponieważ nie można ich mnożyć ani wyczerpać, nie są przedmiotem nauk ekonomicznych".

Trudno uwierzyć, że nauka przynajmniej do lat 70. ubiegłego wieku błogo hibernowała wokół idei nieograniczoności zasobów. Owszem, od czasu do czasu pojawiały się głosy odmienne, jak choćby wywrotowe jak na owe czasy stanowisko encyklopedysty Rousseau wzywającego do poszanowania natury czy też pionierskie prace Williama Stanleya Jevonsa, zatroskanego o przyszłość rozwoju przemysłowego Anglii, wysoce uzależnionego od kurczących się zapasów węgla.

Pobudką z letargu okazał się pesymistyczny raport „Granice wzrostu" Klubu Rzymskiego zwracający uwagę na ograniczoność zasobów naturalnych, która w przypadku utrzymania status quo niechybnie poskutkuje ogólnoświatową zapaścią gospodarczą. Nieufność wobec konkluzji tej pracy była ogromna, a jedna z jej autorek – nieodżałowana badacz środowiska naturalnego Donella Meadows – po latach wspominała, że „zrobiono prawie wszystko, by raport ten nie ujrzał światła dziennego".

Ten swoisty wielki wyłom w panującej ekonomicznej doktrynie starano się tuszować, a do lat 90. ubiegłego stulecia w wiodących amerykańskich podręcznikach ekonomii mogliśmy przeczytać, że „Ziemia zawiera wszystkie zasoby naturalne, wszystkie dary natury niezbędne w procesie produkcji...; Ziemia nie pociąga za sobą kosztów produkcji".

W podobnym tonie wypowiadali się wielcy ekonomiści, tacy jak noblista Robert Solow, który uważa, że „starożytna troska o wyczerpywanie się zasobów naturalnych nie opiera się już na żadnych mocnych podstawach teoretycznych". Ten błąd w postrzeganiu rzeczywistości u Solowa nie zrodził się samoistnie. Wynika on raczej ze spuścizny Philipa Wicksteeda, Knuta Wicksella i Johna Batesa Clarka, przekonanych, że czynniki produkcji, a więc także i zasoby naturalne, da się zredukować do zaledwie dwóch: kapitału i pracy.

...chyba jednak bardzo ograniczone

Poważna wolta w podejściu ekonomii do kwestii ochrony środowiska naturalnego oraz roli kapitału naturalnego nastąpiła dzięki pracom rumuńskiego matematyka i ekonomisty Nicholasa Georgescu-Roegena, którego do dziś uważamy za ojca bioekonomii i ekonomii środowiska. Bez wątpienia ten błyskotliwy naukowiec wyprzedził swoją epokę, twierdząc, że nasza planeta zmierza ku zagładzie, gdyż skończoność zasobów naturalnych wynikających z fizycznych i chemicznych właściwości Ziemi nie pozwoli w długim okresie utrzymać rosnącej populacji. Dziś już wiemy, że paradoksalnie twórca „entropijnego pesymizmu" skierował uwagę ekonomistów na właściwe tory.

Noblistki na ratunek

Adepci analizy ekonomicznej ochoczo podchwycili polityczną koncepcję zrównoważonego rozwoju, zaproponowaną w konkluzjach raportu o stanie środowiska naturalnego Światowej Komisji ds. Środowiska i Rozwoju (zwaną Komisją Brundtland), przy okazji ostro krytykując dokonania poprzedników. Zaczęto negować prawidła leseferyzmu i pokładane przez liberałów nadzieje, że dobrze zaprojektowany mechanizm rynkowy poradzi sobie z negatywnymi efektami zewnętrznymi działalności gospodarczej, takimi jak degradacja środowiska naturalnego.

Gwoli przykładu, Smithowska niewidzialna ręka rynku stała się wrogiem numer jeden nowego pokolenia ekonomistów ze Wschodniego Wybrzeża, zafascynowanych ekologią i spuścizną mikrobiologa Garretta Hardina. Jest on znany jako twórca ekonomicznej teorii pod chwytliwą nazwą „Tragedia dóbr wspólnych", opisującej ekonomiczną nieefektywność zarządzania wspólnymi zasobami, postulującej, że wszyscy są zainteresowani eksploatacją wspólnych zasobów naturalnych, ale już nikt nie jest skłonny do pokrycia kosztów z nią związanych.

Koncepcję Hardina z powodzeniem rozwijała noblistka Elinor Ostrom, której niecodzienne, antropologiczne podejście do tematu zaowocowało nowatorskimi mechanizmami zarządu dobrami wspólnej puli, a więc tymi nieobjętymi jasno wytyczonym prawem własności. Dzięki pracom Ostrom wiemy, jak nie dopuścić do nadmiernej eksploatacji pastwisk czy też zapobiegać niekontrolowanym połowom. Po dziś dzień jej instrumentarium badawcze wykorzystywane jest głównie przez ekonomistów rozwoju, w gronie których prym wiedzie nomen omen druga w historii kobieta uhonorowana ekonomicznym Noblem – Esther Duflo.

Idee ze Wschodniego Wybrzeża chłonął także inny laureat nagrody ekonomicznej Banku Szwecji – urodzony na pustynnych rubieżach Nowego Meksyku William Nordhaus. Dla naszych rozważań jest to postać kluczowa, gdyż najwyższy splendor naukowy otrzymał za prace „uwzględniające zmiany klimatyczne w długookresowej analizie makroekonomicznej". Jest on twórcą makroekonomicznego modelu, który pozwala oszacować wpływ zmian klimatu na gospodarkę, umożliwiając tym samym scenariuszową symulację wielu parametrów ekonomicznych (jak np. poziom PKB, populacja) i środowiskowych (jak poziom emisji gazów cieplarnianych). Celem nadrzędnym modelu jest zrozumienie nie tylko sprzężeń zwrotnych na linii środowisko–gospodarka–społeczeństwo, lecz także nakreślenie skutecznych rozwiązań zapobiegawczych ograniczających niepewność ryzyka klimatycznego w formie adekwatnych narzędzi polityki ekonomicznej.

Wysiłek intelektualny Nordhausa bezsprzecznie stanowi znaczący wkład w rozwój nauki, jednakże powinien być traktowany bardziej jako drogowskaz poznawczy niż gotowe narzędzie symulacji polityki gospodarczej. Powód ku temu jest tylko jeden, ale zasadniczy: Nordhausowi zarzuca się naukową szarlatanerię mieszania mierników klimatycznych i gospodarczych. Oszczędzając czytelnikom technicznych szczegółów, Nordhaus twierdzi, że skoro działalność gospodarcza wyrządza wymierne szkody naturze i człowiekowi, to należy je oszacować jako utracone punkty PKB. Sęk w tym, że noblista posiłkuje się wieloma uproszczeniami, modelując PKB jako funkcję temperatury i twierdząc, że raz zaobserwowana w USA zależność da się bez problemu ekstrapolować geograficznie i w czasie. I chociaż owa redukcja metodologiczna została zauważona w środowisku, jest ona wciąż powielana w pracach instytucji odpowiedzialnych za kształt polityki gospodarczej, takich jak OECD czy IPCC.

Celnie wady podejścia Nordhausa ujął inny wybitny ekonomista Robert Pindyck, pisząc: „Opisy modeli wpływu zmian klimatu są całkowicie ad hoc, bez żadnych podstaw teoretycznych czy empirycznych i nie mogą nam nic powiedzieć o możliwości wystąpienia poważnej katastrofy klimatycznej. Analizy polityki środowiskowej oparte na takich modelach stwarzają wrażenie dostarczania precyzyjnej wiedzy, ale jest to postrzeganie iluzoryczne i mylące".

Konkurencja, głupcze!

Krytyczna ocena nauk ekonomicznych w kontekście zagrożenia klimatycznego nie może prowadzić do efektownych odrzuceń PKB, pieniądza, zysku, rynków czy konkurencji jako mechanizmu działania rynku. Odwrotnie: zrównoważony rozwój ma szanse na uratowanie świata tylko wtedy, gdy będzie miał silne ekonomiczne podstawy motywacyjne i samoregulacyjne.

W PKB wciąż jeszcze jest niewielki udział produktów i usług przyjaznych środowisku, wciąż jego wielkość jest potężnie rozdęta śmieciami, ale zbicie termometru nic nie da. Obecnie bardzo wiele funduszy inwestycyjnych chce inwestować w przedsiębiorstwa działające zgodnie z zasadami zrównoważonego rozwoju, niepozostawiających śladu węglowego, nie dlatego, że stały się tak bardzo szlachetne, ale dlatego, że boją się, iż same mogą zostać zanieczyszczone śmieciami... ze swoich portfeli inwestycyjnych.

Wprawdzie wciąż jeszcze silna jest teza J. K. Galbraitha, że wielkie korporacje mogą silnie manipulować gustami gospodarstw domowych, że social media zamiast wzmacniać samoobronną ich siłę, wzmacniają siłę manipulatorów, nakłaniających ich do kupowania śmieci, ale efekty motyli z pokolenia Z mogą zaskoczyć nawet najpotężniejszych „manipulatorów".

Wreszcie ekonomię i środowisko naturalne człowieka uratuje to, na czym ekonomia zna się najlepiej: konkurencja. Gdy konkurencja będzie wymuszać na przedsiębiorstwach i gospodarstwach domowych działania na rzecz ochrony środowiska, na tworzenie produktów służących środowisku, to biznesowa zasada first mover advantage zrobi swoją dobrą robotę: jeśli nie będziemy poszukiwać produktów sprzyjających środowisku i wdrażać ich, to konkurenci nas wyprzedzą i wypadniemy z rynku. Wielu noblistów z ekonomii, na czele z absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego Leonidem Hurwiczem, pokazało, jak należy projektować takie konkurencyjne rynki i warto z tych nauk skorzystać, aby uratować środowisko i... ekonomię.

Prof. Waldemar Karpa pracuje w Katedrze Ekonomii Akademii Leona Koźmińskiego, jest autorem książki „Osobliwości innowacji medycznych".

Prof. Adam Noga jest kierownikiem Katedry Ekonomii ALK, autorem książek „Dominacja a efektywna konkurencja", „Teorie przedsiębiorstw", „Szczególna teoria zatrudnienia", „Jak wykorzystać przedsiębiorstwa, rynki i państwa do tworzenia atrakcyjnej pracy"

Powoli przyzwyczajamy się do alarmistycznych prognoz potencjalnych negatywnych skutków zmian klimatycznych. I choć pomysłów na ograniczenie tudzież spowolnienie klimatycznego fatum nie brakuje – głównie w formie szumnych deklaracji i politycznych aktów strzelistych – to poszukiwanie efektywnych rozwiązań wynikających z teorii ekonomii wciąż trwa. A przecież powinno być zgoła inaczej, zważywszy na ewolucję, jaką przeszła myśl ekonomiczna w podejściu do natury i właściwych jej zasobów.

Pozostało 95% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację